Na razie skutek dla podatnika jest słaby, bo po raz kolejny ustawowo utrwalono stary i niefunkcjonalny system kształcenia i do tego potwierdzono faktyczną dewaluację wartości pracy magisterskiej. w nowej ustawie mówi się o „samodzielnym opracowaniu zagadnienia naukowego” .Przynajmniej w przypadku nauk istotnych dla gospodarki, czyli ścisłych, przyrodniczych i inżynierskich powinno się mówić o: „opracowaniu naukowym zgłoszonym do publikacji w materiałach międzynarodowej konferencji branżowej, co najmniej na poziomie europejskim”. Takie kryterium byłoby porównywalne z poziomem prac magisterskich wykonywanych w krajach wyżej rozwiniętych, gdzie i tak nie potrzeba centralnych ustaw, bo uczelnie same muszą dbać o swój poziom.
Niestety, takie wymaganie postawione jest w nowej ustawie dopiero przy opisie pracy doktorskiej, zatem od polskiego doktora nauk wymaga się tego, z czym gdzie indziej dobrze sobie radzą tamtejsi magistrowie. W końcu w języku angielskim Master of Science oznacza nic innego jak „mistrz w nauce” – tak jak każdy inny „mistrz w zawodzie” – tyle, że w tym przypadku chodzi o rzemiosło naukowe. w naszym kraju chcąc czy nie chcąc, gdzieś się gubi, czy raczej gdzieś się marnuje co najmniej dwa lata wydatków na kształcenie najwyższe. Ponieważ to wykształcenie odbywa się głównie w uczelniach państwowych opłacanych z funduszy podatków, to ja osobiście jako podatnik nie chcę, żeby marnowano moje pieniądze w taki sposób, bo można je lepiej wydać na dobrze zorganizowane i potrzebne gospodarce badania rozwojowe i wdrożeniowe, albo na polepszenie jakości obsługi w szpitalach, albo na drogi, albo na oczyszczalnie ścieków, albo, albo… żeby nie wspomnieć o smogu. Dla uzyskania przynajmniej formalnie porównywalnego poziomu wykształcenia doktorskiego w Ameryce Północnej studenci potrzebują po szkole średniej 6 lat, a w Polsce 8 lat, nie wchodząc w merytoryczne porównania jakościowe. Do tych dodatkowych dwóch lat dopłaca ciągle biedny polski podatnik.
Sedno problemu wydaje się tkwić w opacznie ustawionej podmiotowości procesu kształcenia wyższego. Gdyby podmiotem był klient czyli student, to elastyczny system modyfikowano by systematycznie tak, by temu klientowi zapewnić dobry produkt w postaci najlepszego wykształcenia w najkrótszym czasie i do tego sprawnie kosztowo. Tak nie jest, bo utrwalany jest model zorientowany na funkcjonowanie kadry dydaktycznej, na pensum, na nadgodziny. Ale całkiem nadrzędnym celem w tym wszystkim wydaje się utrzymanie tego hierarchicznego, nakazowo-kontrolnego systemu szkolnictwa wyższego ze wszystkimi przywilejami jego dostojników, bo im tak jest wygodnie, mimo że dla podatnika nie najtaniej.
W efekcie, pracownicy dydaktyczni uczelni dla wypełnienia tego zbyt wysokiego pensum przegadują czas na często niepotrzebnych zajęciach, zamiast wykonywać badania wartościowe dla gospodarki. Tak było i tak będzie, póki system trwa. Różnice kosztów się kumulują i ktoś powinien je zliczać, bo pojawiają się duże straty z powodu tej słabej efektywności, szczególnie w wartościach nieuzyskanych przychodów. W krajach rozwiniętych inwestycje w badania i rozwój przekładają się na przyrost PKB rzędu nawet kilku procent. W Polsce udział innowacji w PKB jest prawie niemierzalny, bo to jest kilka zer po przecinku i dopiero coś tam. Tutaj kosztów póki co albo się nie liczy, albo ukrywa, a zamiast rzetelnej pracy powołuje się nowe, coraz bardziej liczne rady i komisje, hojnie wynagradzane z kieszeni podatnika. Rozrost pozoracji dokładnie zgodny z zasadą Petera i prawem Parkinsona – kiedy się nie umie albo nie chce podjąć decyzji, to powołuje się komisję a w niej podkomisje. Mało zainteresowany podatnik płaci za te niedorzeczności w czasach, gdy prywatne przedsiębiorstwa dla obniżania kosztów własnych eliminują pośrednie szczeble zarządzania i delegują odpowiedzialność na pracowników dla pobudzenia ich inicjatywy i efektywności.