Rozdział 2 – Wyższa pracowitość pozorna

„Takie są rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”
Jan Zamoyski, kanclerz wielki koronny

Mozolne zliczanie nieistotnego dorobku

Na jednym z oficjalnych spotkań usłyszałem pewnego profesora najwyższej rangi krajowej (tzw. belwederskiego), szczycącego się tym że w swojej karierze wypromował ponad dwieście prac magisterskich a recenzji takich prac napisał – ponad osiemset… Czy on wie o czym mówi – zatrwożyłem się – i zacząłem szybko przeliczać ten wysiłek. Czytając z jakim takim zrozumieniem nie da się tego robić szybciej niż jakieś 10 stron na godzinę. Każdy taki gniot zwany w żargonie studenckim „magisterką” ma – na ogół niepotrzebnie – co najmniej 100 stron objętości, więc trzeba średnio liczyć ok. 10 godzin na przeczytanie każdego produktu, żeby wiedzieć o co w nim chodzi. Jak ich wypromował dwieście, to razem potrzeba około 2000 godzin pracy tylko na jednorazowe czytanie. Ja czytam co najmniej trzy wersje każdej pracy studenckiej, no ale niechby mu wyszło chociaż dwa czytania – na początku i na końcu – to już jest jakieś 4000 godzin pracy. A przecież jak każdy wykładowca, on też musi obowiązkowo odrobić te osiem godzin dydaktyki tygodniowo no i chyba potrzebuje przynajmniej z pół godziny na przejrzenie znanego i gotowego materiału do każdej godziny wykładu, jeżeli nic nowego nie wprowadza. Chyba, że opowiada byle do…

A co mówić o wykładach autorskich, ujmujących aktualny stan wiedzy w dyscyplinie, czy o przygotowaniu do jednego wykładu 50 przeźroczy z animacjami i zawierającymi multimedia, kiedy każda taka godzina wykładowa wymaga kilkudziesięciu godzin pracy?… Więc jak tylko ten nasz przykład pobieżnie uporządkuje i przemyśli istniejące zapiski a potem je wykłada w wyznaczonym wymiarze, to dodatkowo na samo czytanie tych magisterek spędza średnio 25 godzin swojego tygodnia roboczego. Biorąc 50 tygodni w roku, to te 4000 godzin czytania zabiera mu już ponad trzy lata kariery zawodowej. Wiadomo, że w istniejącym tu systemie organizacyjnym każdy pracownik uczelni nieuchronnie ma tygodniowo kilka absorbujących czas zebrań i różnych formalnych spraw administracyjnych, a przecież niektórzy profesorowie chętnie piastujący rozliczne funkcje, posiadują na posiedzeniach całymi dniami.

Ale to wszystko nic, bo przecież ten szczególny profesor napisał 800 recenzji magisterskich! Wszystkie musiał przeczytać, więc mnożąc i dzieląc według powyższego klucza to daje około 320 tygodni roboczych wytężonej pracy w skupieniu, czyli ponad bite sześć lat (odliczając krótkie wakacje). Jak dodać minimum godzinę na pisanie nawet bardzo powierzchownej recenzji, to razem prawie jedna trzecia jego trzydziestoletniej kariery zeszła na samo czytanie i opisywanie magisterek. Nie do wiary, jaka pracowitość i poświęcenie… a przecież jeszcze nie wliczono tu ani jednej minuty spędzonej na niezbędnych dyskusjach merytorycznych z tymi dyplomantami, chociaż ustawowo powinna wypadać prawie godzina tygodniowo, choćby tylko przez semestr. Jeszcze zupełnie nic nie wiemy o czasie potrzebnym do studiowania bieżącej literatury naukowej, czasie na same badania naukowe (np. laboratoryjne),czasie potrzebnym do pisania wniosków o granty ani tym bardziej o czasie na pisanie jakichkolwiek publikacji.

No właśnie – publikacje. Przy kolejnej okazji spytałem tego belwederskiego profesora o liczbę jego publikacji powstałych na bazie tych obficie wypromowanych prac magisterskich. Moim zdaniem powinno być ze sto… Spojrzał na mnie jak na zakaźnie chorego a przecież przez dyskrecję nawet nie spytałem o publikacje w indeksowanych czasopismach międzynarodowych zapewniających światowe cytowania. Z tym też nie miał żadnego problemu. Dosłownie żadnego, bo jego wskaźnik Hirsch’a1 wynosił zero. Zero publikacji indeksowanych i zero cytowań, nazwisko nieznane w literaturze światowej. To jest niestety dość powszechne zjawisko w tym kraju. Kto nie wierzy, niech sprawdzi w ogólnodostępnym portalu „Publish or Perish” a najlepiej od razu w wyszukiwarce naukowej Web of Science, wpisując choćby nazwiska powtarzające się przy okazji różnych afer ostatnio nagłaśnianych przez media.

Masowa produkcja i dochodowa

Moje wątpliwości przeliczeniowe dotyczące istoty pracy profesorskiej w przeciętnej polskiej wyższej „pouczalni” uległy pewnego dnia dodatkowemu przewartościowaniu. Przypadek sprawił, że spotkałem w niezobowiązującej sytuacji jednego z byłych dyplomantów tego belwederskiego profesora, któremu wcześniej przeliczałem wydajność per capita. „Mój bezpośredni kontakt z promotorem w całym okresie przygotowywania pracy dyplomowej trwał około siedmiu minut” – wyznał szczerze. „Najpierw – na początek – około trzy minuty w trakcie rozdziału tematów prac magisterskich, a potem – na koniec – trzy a może cztery minuty przy oddaniu ostatniej wersji pracy. Profesor przerzucił losowo kilka kartek i dał kilka cennych uwag, typu: tutaj tytuł podrozdziału wytłuszczonym drukiem, ten rysunek trzeba powiększyć a tutaj wstawić przecinek. No i to tyle…”

Siedem minut na sztukę to daje niezły przelicznik, gdy przyrównać do ustawowo wymaganego czasu opieki nad pracą magisterską, wynoszącego 10 lub 12 godzin, co i tak zawsze wydawało mi się śmiesznie za mało. W warunkach „specyfiki polskiej” wychodzi dziwnie tak, że to jest śmiesznie za dużo zważywszy, że niektórzy co wydajniejsi promotorzy biorą na swoje barki brzemię odpowiedzialności za przygotowanie dziesięciu, dwudziestu, a nieraz nawet i trzydziestu takich „magisterek” rocznie. Czyżby motywem była chęć zasilenia polskiej gospodarki licznym gronem fachowców najwyższej jakości? Czy to może chęć szybkiego rozwinięcia jakiegoś niezwykle fascynującego i wymagającego projektu badawczego? Oj nie, nic takiego; głównym motywem jest tania i szybka KASKA. Za jedną godzinę z 12 przeznaczonych na promocję takich prac produkowanych seryjnie jak parówki, taki promotor inkasuje 50 zł w ramach godzin nadliczbowych. Czyli jak poświęca na to siedem minut swego czasu, to praktycznie bez wysiłku z każdej takiej byle jakiej „magisterki” szybko wpada mu 600 zł. a z trzydziestu?… a ile z tego publikacji? Oczywiście zero, bo po co…

Normalny świat, czyli inny…

Będzie to już ponad ćwierć wieku temu, kiedy prowadząc badania nad nowymi materiałami w jednym z kanadyjskich laboratoriów rządowych współpracowałem, nie tylko z magistrantami ale także ze studentami odbywającymi 3-miesięczne staże letnie. Każdy był mi bardzo potrzebny, bo wykonywali niewielkie ale ważne części moich projektów badawczych i starali się robić to solidnie. Podczas gdy technicy laboratoryjni musieli dzielić czas między wielu pracowników, to pomimo wysokich umiejętności nie mogli zbytnio angażować się w poszczególne projekty. Dlatego ze studentów był na co dzień większy pożytek bo jak coś nie wychodziło, to potrafili zostać po godzinach, byle zrobić. Do dzisiaj pamiętam co, kto i jak robił. W efekcie, opublikowaliśmy wszystkie wyniki tych prac, wykonywanych nie tylko z dyplomantami ale także ze studentami-stażystami letnimi w laboratorium, oczywiście z ich pierwszym współautorstwem. To jest łatwe do sprawdzenia w bibliografii i to była spora część mojego dorobku z tamtych lat: wystąpienia na konferencjach, artykuły do materiałów konferencyjnych i artykuły w indeksowanych czasopismach recenzowanych.

Stażystom tak samo jak dyplomantom zależało na wynikach pracy letniej i starali się, żeby możliwie uwieńczona została choćby najmniejszą publikacją. W tym wieku każda publikacja miała i ma tam ogromne znaczenie dla CV i dalszej kariery. Dlatego pracowali starannie i pytali, pytali i pytali… Mnie też zależało, żeby zrobili to co chciałem tak jak chciałem, bo też potrzebowałem tych publikacji. Dlatego rozmawiałem z nimi, rozmawiałem i rozmawiałem – długie godziny – nie 5 czy 10, może raczej 50 a nieraz i 100. Czasem przenosiliśmy dyskusje na lżejszy grunt, wychodząc w piątkowe popołudnie do pobliskiego pubu na piwo lub dwa. Wytworzyliśmy trwałe więzi, solidne i bliskie relacje oparte na wspólnych celach, wartościach i wzajemnym zaufaniu do wykonywanej pracy; byliśmy wtedy i do dzisiaj jesteśmy ze sobą na ty i do dzisiaj utrzymujemy kontakty. Niektórzy porobili poważne kariery i mam z tego wielką satysfakcję, że w jakimś stopniu do tego się przyczyniłem. Tak niezmiennie działa w tym rzemiośle naukowym model relacji „mistrz-uczeń”, oparty na dobrych regułach W. von Humboldta, wprowadzonych jeszcze w 1809 r.

To co piszę powyżej to nie są senne marzenia albo coś nie z tej planety. Do dzisiaj w tym systemie w Kanadzie nic się nie zmieniło a jeśli, to tylko na lepsze. Moja córka w trakcie dwuletnich studiów magisterskich spędzonych głównie w laboratorium i w bibliotece (nie w sali wykładowej) prezentowała wyniki swoich badań na kilku międzynarodowych konferencjach naukowych a kończąc doktorat ma już 10 publikacji w indeksowanych czasopismach międzynarodowych, i to z wysokim wskaźnikiem IF. Ta młoda osoba jest w pełni uformowanym badaczem, mogącym samodzielnie podjąć aktualne wyzwania naukowe w swojej branży na poziomie światowym i będzie to robić przez całą resztę swojej kariery zawodowej. No to co ja mam o tym myśleć – czy właśnie nie o to chodzi, czy to właśnie nie jest normalne? A czemu nie tutaj – czy ja jestem normalny, czy… A może lepiej w ogóle nie myśleć?…

Pasowanie garbatego do ściany…

Kiedy po ćwierci wieku nieobecności w kraju powróciłem tu na początku tego stulecia, nie bez zdziwienia zauważyłem, że mimo licznych i zasadniczych zmian we wszystkich dziedzinach życia wokoło, w uczelniach zachowano tą samą organizację, te same instytucje i te same rytuały jak za dawnych lat tzw. socrealizmu, jakby czas się zatrzymał. Ten sowiecki model można streścić tak” uczelnie uczą a instytuty badają”. W praktyce tutejsze pouczalnie słabo uczą, instytuty słabo badają, a wszyscy piszą obfite sprawozdania i w centralnych organach kontrolnych wszystko jest OK. Styl wykonywania „magisterki” też pozostał taki sam jak ćwierć wieku temu i wcześniej. Może z tej przyczyny w ciągu ostatnich kilku lat pracy sam także wypromowałem (jeśli tak to można nazwać…) z 10 czy 20 takich niewiele znaczących prac dyplomowych. Nawet nie pamiętam ile, nie pamiętam tytułów, słabo kojarzę nazwiska i ich właścicieli. Wszystko się zlewa w chaotyczną masę, przemielaną w pośpiechu między przygotowaniem do kolejnych wykładów i ćwiczeń, poprawianiem kolokwiów i egzaminów, wypełnianiem stert formularzy administracyjnych. Żadna z tych prac nie była częścią żadnego projektu badawczego, nie były do niczego potrzebne.

Wszystkim tutejszym dyplomantom sumiennie pokazywałem wiedzę o  sposobach analizy współczesnej bibliografii naukowej i zawodowej. To było już dość późno jak na koniec studiów, ale nikt inny wcześniej im tego nie pokazywał. Prawie wszyscy mieli podobną odporność na międzynarodową literaturę anglojęzyczną. Jeden nawet powiedział mi wprost z uśmiechem: „proszę pana, tego tutaj nikt nie robi, to po co ja mam to robić?…” Hmm… z tej masy zaledwie kilka osób wykazało jakieś zainteresowanie bieżącymi publikacjami i przynajmniej starali się zrobić cokolwiek na podobieństwo tego co przeczytali.

Nikt z nich nie wiedział na czym polega istota publikacji badawczej w postaci dyskusji wyników, o której też wcześniej nigdy nie słyszeli. Tak czy owak, nawiązaliśmy jakiś kontakt, staraliśmy się wspólnie wyjść ponad tę szarą przeciętność. Przed i po obronach wprawdzie nie oni (jak to normalnie bywa), ale ja sam napisałem z tych prac kilka całkiem przeciętnych publikacji, w tym tylko jedną w jęz. angielskim dla potrzeb lokalnej, wcale nie jakiejś ważnej konferencji międzynarodowej. To okropnie słabo, wiem o tym, ale i tak zrobiłem to, żeby zmusić siebie samego do utrzymania wiary w sens swojej pracy. Może to smutne a może i śmieszne, że mnie na tym bardziej zależało niż studentom, odwrotnie niż w Kanadzie. Poza mną nikomu w ogóle nie zależało, bo przecież nawet nie ma żadnych formalnych wymagań w tym zakresie. Taki mamy system, taki mamy klimat…

„Tam” się da, tutaj nie…

Zgodnie z dotychczas obowiązującym w Polsce modelem szkolnictwa wyższego narzuconym jeszcze w poprzedniej epoce, nauczyciele akademiccy koncentrują swoje wysiłki głównie na pouczaniu, czyli wygadaniu obowiązkowych godzin lekcyjnych (pensum), prowadząc zajęcia kursowe na studiach stacjonarnych jak i niestacjonarnych. Ten drugi przypadek, czyli nauczanie na studiach niestacjonarnych w ramach pensum finansowanego z dotacji na studia dzienne spotyka się w praktykach uczelni, choć nie jest w zgodzie z prawodawstwem. Jeżeli ktoś z nauczycieli promuje pracę magisterską, to po jej zakończeniu rozlicza mu się 10 lub 12 godzin jako nadgodziny ponad to obowiązkowe pensum. To bardzo osobliwa sytuacja (by nie powiedzieć absurd), bo w przemyśle nie są znane przypadki, żeby najważniejszy produkt przedsiębiorstwa wykonywano w nadgodzinach, czyli jako coś dodatkowego. A tutaj produkt jest niezwykłej wartości: to absolwent, na przykład inżynier, który ma zarządzać gospodarką co najmniej przez następne ćwierćwiecze. W niektórych przypadkach Rady Wydziału ograniczają liczbę promowanych prac do 10 nie po to, żeby rekordziści nie wychodzili ponad 20 i w ogóle nie z dbałości o jakościowy czas poświęcony na pracę z dyplomantem, ale po prostu z obawy o wątły budżet, przeciążony wypłatami za nadgodziny.

To zupełnie kuriozalne – jak można zajmować się naraz tyloma pracami skoro wiadomo, że dla spełnienia minimum jakościowego (np. w postaci jakiejkolwiek publikacji), promotor musi spędzić nad każdą co najmniej 50-60 godzin przez rok (minimum dwie godziny tygodniowo), więc na te przykładowe 10 prac powinny już przypadać dwa etaty. Przy tak mocno centralistycznym systemie zarządzania szkolnictwem wyższym jaki ciągle mamy w Polsce, jakość kształcenia absolwentów uczelni w skali kraju w dużym stopniu zależy od odgórnie narzuconych przepisów, procedur i współczynników. Jednym z nich jest to nieszczęsne pensum dydaktyczne, żywcem przeniesione z poprzedniej epoki socjalistycznej i średnio dwukrotnie wyższe niż w krajach rozwiniętych. Jego struktura zupełnie nie pasuje do dzisiejszych czasów i nie sprzyja wykonywaniu sensownych zespołowych prac badawczych, nie mówiąc o promowaniu prac magisterskich na odpowiednim poziomie, poprzez włączenie ich do rzeczywistych projektów badawczych zgodnie z modelem W. von Humboldta. Rzetelni profesorowie nawet jakby czasem chcieli, to i tak nie są w stanie poświęcić należnej uwagi tym pracom, bo nie ma na to czasu w zalewie wyrobnictwa dydaktycznego.

Montownia na zawsze

Jeżeli prace magisterskie nie będą wykonywane w zespołach projektowych na poziomie aktualnie prowadzonych w świecie badań, to produkty i technologie będą ciągle wymyślane gdzie indziej, lepiej rozwijane i szybciej wdrażane. Ciągle będą nam sprzedawane w postaci gotowych licencji i tak długo jak będziemy tani, to w najlepszym przypadku pozostaniemy montownią cudzych pomysłów. Wprawdzie ulepszono regulacje dotyczące własności intelektualnej na uczelniach, ale ciągle nie mamy (i nie zanosi się żebyśmy mieli) legislacji wdrażającej system(y) regionalnego zarządzania wiedzą, czy legislacji pobudzającej sprawniejszy transfer technologii przy pomocy właściwych instrumentów finansowych. Zamiast pracy nad tak potrzebnymi gospodarce prawami, politycy i parlament marnują czas na gry zabawy w komisje i podkomisje do spraw nieistotnych, polityczno-medialne harce i przepychanki, i z upodobaniem dyskutują w mediach na zastępcze tematy o trzeciorzędowej wartości dla gospodarki i rozwoju kraju.

Dotychczasowe mało znaczące reformy nauki i szkolnictwa wyższego nie zmieniły i nie zmieniają zasadniczo istoty centralistycznego systemu post-sowieckiego w jakim te dziedziny ciągle tkwią. Takie drobne zmiany w istniejącym stanie rzeczy to trochę jak dorastanie kolejnych skorupiaków do kadłuba starego statku; nie zmienią one kierunku jego żeglugi, najwyżej zwolnią jego ruch. Żeby ta nauka mogła dalej i szybciej płynąć w przyszłość, potrzebna jest nowa konstrukcja statku – z nowym napędem i nowym systemem nawigacyjnym.




1Wskaźnik Hirsch’a – syntetyczny parametr oceny wartości naukowej danego autora wskazujący jednocześnie liczbę publikacji w międzynarodowych czasopismach indeksowanych w JCR (Journal Citation Reports®) oraz ilość cytowań tych prac. Dla przykładu – wskaźnik H = 3 mówi o trzech pracach, z których każda musi być cytowana co najmniej trzy razy. Wskaźnik H profesorów nauk ścisłych często przekracza 20, w naukach technicznych i przyrodniczych dobrze, żeby był powyżej 10

Spis treści

Share on facebook
Share on google
Share on twitter
Share on linkedin