Rozdział 5 – Stagnacja nauki

Stagnacja nauki

„Człowiek rozsądny dostosowuje się do świata;
człowiek nierozsądny z uporem próbuje dostosować świat do siebie.
Dlatego wszelki postęp zależy od ludzi nierozsądnych”.

G.B. Shaw


Przegłosowana niedawno w sejmie i wdrażana kolejna nieudana reforma nauki i szkolnictwa wyższego, zamiast – jak przystoi władzom centralnym – zająć się zwięźle istotą modelu, wnosi mało znaczące zmiany i będzie służyć w przyszłości jako wzór zbiurokratyzowania i nadmiernego przeregulowania tysięcy szczegółów choć wiadomo, że ustawa wszystkich i tak nie ogarnie. Nie dość, że to prawo tworzy kolejne zbędne komisje na koszt podatnika, to zajmuje się nawet tym, czyje dzieci mają prawo chodzić do żłobka uczelnianego, jakby to miało mieć wpływ na udział innowacji w eksporcie, czy na inne parametry gospodarcze…

Ani Nobli, ani patentów…

To kolejna odsłona pozoracji, bo główne mechanizmy hierarchiczno-kontrolnego systemu nauki i szkolnictwa wyższego pozostały niezmienione i niezgrabnie próbują wpełznąć pod szyldy „gospodarki opartej na wiedzy”, choć pasują do niej jak przysłowiowy wół do bryczki. Trzon kadry polskich uczelni, czyli pracownicy naukowo-dydaktyczni, szczególnie najbardziej zapracowani i rozwojowi adiunkci, tak jak przedtem funkcjonują głównie w pouczaniu takim jak było i w identycznym wymiarze. Tych obowiązkowych godzin dydaktycznych (pensum) jest stanowczo za dużo, by jeszcze móc efektywnie zajmować się rozsądnymi badaniami czy pracami rozwojowymi. Nowe przepisy prawne nic nie wnoszą jeśli chodzi o istotę rzeczy a wymogi publikacji w czasopismach indeksowanych są ciągle nierealne. Żeby wymagać publikacji na takim poziomie jak to robi się w krajach rozwiniętych, trzeba stworzyć podobne warunki ich produkcji, przynajmniej te organizacyjne i czasowe, a tego dalej nie ma. Tak samo, jak nie ma jednoznacznych parametrów rozliczania z jakości prac badawczych, z wartości kontraktów, z prac rozwojowych czy wdrożeniowych we współpracy z przemysłem. Nadal stosowane rozliczenia tak zwanych badań statutowych należą do odziedziczonego mechanizmu pozoracji i są wzorem zbędnego marnotrawstwa.Skąd jednak miałyby się nowe, bardziej realne mechanizmy wziąć, skoro nikt nie chce sprecyzować – czemu to wszystko ma służyć? Czy tylko wykształceniu (choćby miernej) kadry, czy bardziej przemysłowi i gospodarce, czy mimo wszystko chcemy przyciągnąć uwagę świata odkryciami w badaniach podstawowych?

Przez ostatnie 70 lat jako tako udawało nam się tylko to pierwsze, więc może czas pomyśleć – co dalej, zanim się zmarnuje kolejne miliardy budżetu państwa? Nasze ciągle za mocno centralistyczne państwo nie ma na poziomie rządu (nie mówiąc o opozycji) ani wymiernego celu, ani planu, ani ram polityki wytyczającej krajowe priorytety badawcze – ani w bieżącym, ani w przyszłych etapach rozwoju społeczno-gospodarczego. Jedni przedstawiciele władz chcą nierealnie wysokich wskaźników skolaryzacji na poziomie wyższym, inni mówią o powiązaniu badań z gospodarką (choć nie wiadomo jakim…), a jeszcze inni raczej o badaniach podstawowych, a to się razem nie składa. Najpierw może potrzebne jest zdefiniowanie konkretnego narodowego celu długofalowego, dającego się zmierzyć w postaci określonych parametrów makroekonomicznych. Dla przykładu, jeżeli to ma być większy udział badań rozwojowych dla wybranych dziedzin gospodarki, to trzeba określić założone wartości docelowe takich wskaźników jak liczba patentów (na ilość mieszkańców i rok), czy udział innowacji w produkcie krajowym i eksporcie, a także oszacować wartości parametrów koniecznych do osiągnięcia w etapach pośrednich rozwoju. Kiedy cel już będzie wyraźniej zdefiniowany i droga wytyczona, konieczne są przejrzyste warunki legislacyjne, żeby osiąganie założonych parametrów mogło być realne w czasie. Póki co, slogan „gospodarka oparta na wiedzy” popularny wśród polityków już od ubiegłego wieku, w tym kraju ciągle ukrywa za sobą niezbyt dokładną świadomość jak do tego dojść, jak to zrobić.

Można i trzeba inaczej

Stare i nowe modele rozwoju nauki i szkolnictwa wyższego będą omówione bliżej i porównane w następnym rozdziale. Istniejące przykłady wskazują, że nowe modele funkcjonują dobrze tylko przy określonym poziomie decentralizacji w mechanizmach zarządzania administracyjnego. Oznacza to, że zastosowanie takich nowszych modeli wymaga także zmian w innych dziedzinach organizacji życia społecznego i administracji państwa w czym chyba najważniejsza jest decentralizacja władzy – delegowanie odpowiedzialności ze szczebla centralnego do regionalnego. Tam gdzie lokalni politycy zarządzają lokalnym podwórkiem, zawsze i wszędzie jest więcej inicjatywy, dynamiki, porządku i efektów a to wszystko wymaga przejrzystej i skutecznej legislacji w oparciu o ordynację większościową. Niestety, z powodów nie całkiem jasnych Polska ostatnio zmierza w odwrotnym kierunku, mimo że z historii wiadomo czym kończy się obsesyjne dążenie do kontroli wszystkiego i wszystkich.

Zainteresowanym szczegółami organizacyjnymi można polecić choćby znakomite prace B. Godin’a, kanadyjskiego badacza związków nauki z rozwojem społecznym (np. B. Godin, “The making of science, technology and innovation policy”, 2009). Ogromne postępy w rozwoju gospodarki wiedzy poczyniła Australia, wiążąc zarządzanie przemysłem z zarządzaniem szkolnictwem wyższym, przy tym redukując liczebność administracji. Przejrzyste informacje są dostępne w sieci, wystarczy wpisać „innovation Australia” w wyszukiwarce Google. Australijski model transferu technologii niedawno uznany został przez OECD za najlepszy na świecie.

Jeżeli idąc za dobrymi przykładami polscy podatnicy, świadomi długofalowych korzyści, wybiorą ten wyższy poziom „gospodarki opartej na wiedzy”, za jeden z narodowych celów rozwoju nauki i szkolnictwa wyższego, to z dostępnych porównań widać, że przy takim priorytecie najskuteczniej działa wspomniany anglosaski model uczelni wyższych i organizacji badań. Najlepiej więc byłoby zastąpić nasz istniejący niewydolny, poradziecki model liniowy takim właśnie modelem, raczej szybko i w pełnym wymiarze, bez niedomówień. Za realny cel dla zmian nauki i szkolnictwa wyższego można przyjąć dojście w ciągu 10–15 lat do poziomu Kanady, Australii czy Nowej Zelandii, z odpowiednim stopniem powiązania z gospodarką, przekładającym się na wskaźniki makroekonomiczne.

W Kanadzie (o podobnej do polskiej populacji – 33 mln) na ogólną liczbę około 800 000 studentów przypada około 50 000 profesorów, co mieści się w przyzwoitych granicach wzorów dobrego nauczania (do 20 studentów na jednego nauczyciela), wyznaczonych jeszcze przez W. von Humboldta w 1809 r. Przy naszej obecnej ilości studentów proporcja zatrudnienia kadry nauczającej wypada słabo i to jest główna przyczyna wieloetatowości kadry nauczającej. Może to być efekt zamierzony, mimo że w sposób oczywisty obniża jakość nauczania…

Inny model uczelni

Zgodnie z prawami natury liczbę studentów uczelni wyższych utrzymuje się wszędzie w określonym zakresie liczebności bo wiadomo, że w każdej populacji wiekowej około 20–25% osób jest w stanie podołać wymogom studiów wyższych i efektywności w przeciągu kariery zawodowej. Biorąc pod uwagę proporcje w dobrze funkcjonujących krajach, szczególnie właśnie w Kanadzie można przyjąć, że Polska docelowo nie potrzebuje więcej niż milion studentów na odpłatnych studiach dziennych z kompletnym systemem stypendialnym. Obecnie aż 40% studentów i tak pobiera nauki na płatnych a do tego okrojonych programowo studiach zaocznych. Na kierunkach ścisłych, przyrodniczych i inżynierskich, gdzie (jak w medycynie) niezbędne są określone umiejętności laboratoryjne czy doświadczalne, to powinny być tylko pełnowymiarowe studia stacjonarne czyli dzienne.

Jeśli dziś kształcimy masowo inżynierów tylko po to, żeby pracowali jako operatorzy obrabiarek w zagranicznych firmach, to jest oczywiste marnotrawstwo zwłaszcza, gdy kształci się ich w państwowych uczelniach za pieniądze podatników. Tu jest widoczna luka edukacyjna, którą dawno temu można było przewidzieć i odpowiednio się przygotować, bo każda rozwinięta gospodarka potrzebuje coraz więcej dobrze wykształconych kadr średnich, których praca niekoniecznie wymaga licencjatu czy tytułu inżyniera. Takich kwalifikowanych operatorów różnego rodzaju kształci się w pomaturalnych szkołach zawodowych na poziomie kanadyjskiego college’u. Do tego potrzebne jest obowiązkowe wykształcenie na poziomie średnim, tak jak to jest w krajach anglosaskich od dawna. Niezmiennie, model wydajnego szkolnictwa wyższego ściśle i  nieuchronnie łączy się z modelem edukacji na poziomie średnim a także i podstawowym.

Dla wydajnego uczenia nie więcej niż miliona studentów potrzeba nam więc około 50 000 profesorów. Niestety, połowa z liczącej około 15000 osób polskiej profesury jest w wieku emerytalnym a spora część niebawem będzie przechodzić w stan spoczynku, więc łatwo przewidzieć, że samo czekanie na naturalne zmiany na niewiele się zda; czy to będzie wcześniej czy później, to w stosunku do realnych potrzeb ilościowych obecny stan kadry nauczającej praktycznie można uznać za marginalny. Przy braku najwyższej kadry mogłoby się wydawać, że jakiekolwiek głębsze zmiany są niewykonalne, szczególnie przy aktualnym układzie stosunków w polskiej nauce i szkolnictwie wyższym. Przecież wielu spośród starzejącej się profesury zajmuje rozliczne stanowiska decyzyjne w rozbudowanej hierarchii niewydolnego systemu i ciągle kieruje tą słabą polską nauką. To pokolenie wyrosło w poprzedniej epoce i jest bardzo odporne na wszelkie zmiany. Trudno się dziwić, ale narzuca się też pytanie – dlaczego 30 lat po skutecznych przemianach politycznych i gospodarczych, w nauce ciągle utrzymuje się taki permanentny skansen, i czemu na to przystają finansujący, czy może nieświadomi podatnicy?…

Takie pytania i problemy nie absorbują kadencyjnych polityków rządowych, którzy nie zwracają na nie uwagi bo przecież na naukę i szkolnictwo wyższe przeznacza się tylko drobny ułamek budżetu, w granicach 0,4 procent PKB. Cóż to jest w porównaniu do kosztów (także niewydolnej) służby zdrowia, czy obronności, już nie mówiąc o brakach funduszy na aktualne inwestycje państwowe, które muszą towarzyszyć dotacjom unijnym. Na dziś nikt się nie martwi jakie będą w przyszłości skutki w formie niedostatków dla gospodarki czy nieuzyskanych przychodów dla obywateli. Ciągle to samo myślenie jak za cesarstwa rzymskiego – po nas choćby potop…

Inna krew

Gdyby jednak postanowiono podjąć wysiłek reanimacyjny, to jest możliwe proste i skuteczne wyjście z takiego impasu. Skoro w Polsce pracuje dziś, i to nieraz ciężko, około 50 000 osób ze stopniem doktora to może powinien przyjść czas, by wyzwolić ten potencjał. To jest ta rozwojowa kadra, poprzez którą da się wprowadzić i przyspieszyć istotne zmiany w systemie kształcenia wyższego. Ci ludzie w większości są nie tylko w wieku najbardziej produktywnym – między 30 a 40 lat – ale też ciągle mają dużą energię i dynamikę. Można wierzyć, że w większości ciągle im się chce podejmować nowe wyzwania. Ponieważ tacy ambitni ludzie dążą do osiągnięcia wysokiej samooceny w wyniku realizacji śmiałych celów, zaoferowałbym wszystkim z obiecującym dorobkiem pięcioletnie kontrakty profesorskie. Bez żadnej habilitacji, bo to przedawniony nonsens, funkcjonujący głównie dla podtrzymania hierarchii, kontroli konkurencji i wygodnej działalności pozorowanej. Przy tej okazji, w ramach oszczędności budżetowych, a przede wszystkim dla uproszczenia biegu spraw i tak oczywistych, dobrze by było szybko rozwiązać archaiczne i zupełnie zbędne komisje rządowe i wszystkie inne marnujące czas i pieniądze. Wskaźniki parametryczne mają walory kumulacyjne i opisują sprawność nie tylko osób, ale i całych jednostek administracyjnych i są dostępne. Aż wstyd udawać, że się o tym nie wie…

Doktorom mianowanym na nowych i niezależnych profesorów oprócz realnych obowiązków dydaktycznych potrzebna jest także finansowa i organizacyjna autonomia działania wyzwalająca inicjatywę i nie hamowana sztucznymi ograniczeniami kontrolnymi. Żeby nie rozwijać wątku nadmiernie, polecam wybrane przykłady krajów lepiej rozwiniętych, bo przejrzyste wzorce istnieją w świecie i są dostępne w sieci. Pozostanie wyznaczyć ambitnej kadrze proste i konkretne zadania, łatwo mierzalne przy pomocy ogólnie przyjętych w świecie wskaźników. Na przykład: w ciągu tych pięciu następnych lat musisz uczestniczyć aktywnie w co najmniej dwóch międzynarodowych konferencjach najważniejszych w twojej branży na tym kontynencie albo na poziomie światowym, do wyboru. Na wyjazdy musisz zarobić kontraktami. Uczestniczyć aktywnie, to znaczy ty i/albo twoi współpracownicy/doktoranci /dyplomanci – muszą wygłosić tam referaty z waszych badań, publikowane w recenzowanych materiałach konferencyjnych. Na bazie aktualnych wyników masz wyprodukować co najmniej jeden artykuł przyjęty do druku tylko tam, gdzie publikuje twoja konkurencja, czyli w branżowych indeksowanych czasopismach międzynarodowych. Ocena nie będzie wykonana przez tajemne grona i podkomisje w niejasnych procedurach, tylko przez menedżera zarządzającego przy pomocy systemów parametrycznych, tak samo jak wszędzie indziej w świecie rozwiniętym, czyli tylko na bazie platformy Web of Knowledge firmy Thomson Reuters Scientific czy choćby systemu Scopus wydawnictwa Elsevier.

Dla dbałości o środowisko naturalne i nasz rodzimy polski drzewostan, a także z dbałości o etykę zawodową, dobrze by było wycofać z oceny w naukach ścisłych, przyrodniczych i inżynierskich te różne lokalne pisemka o nakładzie 50 czy 100 egzemplarzy, słabe jakościowo i bez indeksacji JCR, czasem dla niepotrzebnego fasonu pisane łamaną angielszczyzną. W globalnym świecie liczy się tylko to, co jest globalnie dostępne i spełnia określone wymagania jakościowe opisane co roku wskaźnikami Impact Factor w Journal Citation Reports. Wyniki wszystkich prac magisterskich winny być prezentowane co najmniej na krajowych konferencjach branżowych, a wyniki prac doktorskich – co najmniej na europejskich (jeśli nie światowych) naukowych konferencjach branżowych z recenzowanymi i publikowanymi materiałami. Wymaganie takiego trybu przejścia do realnego życia naukowego z recenzowaniem międzynarodowym w cudowny sposób uzdrowiłby temat miernoty, kopiowania i sprzedaży prac dyplomowych, choćby przez konieczność dostosowania analizy literatury tematu do bieżących publikacji w czasopismach recenzowanych, a to jest poważna praca. Istniejące w naszych bibliotekach uczelnianych systemy międzynarodowych baz danych już od dawna stwarzają po temu doskonałe możliwości.

Wyznaczyłbym też ważne dla budżetów uczelni wskaźniki (np. bezwzględnej wartości) przerobu kontraktów i grantów na osobę/zespół/rok, dał te pięć lat do roboty i to wszystko. Spokojnie bym obserwował, a po tych pięciu latach jednoznacznie oceniał za pomocą rzeczywistych systemów parametrycznych a nie jakichś komisji. Przecież gorzej być nie może… Jestem pewien, że w taki właśnie prosty sposób by się udało cały proces rozwoju nauki realnie przyspieszyć a budżety uczelni by wyszły z chronicznego deficytu i czekania na dotacje centralne.

Moja pewność wynika z doświadczeń osobistych, bo ja sam przez emigrację do Kanady musiałem bardzo szybko zreformować siebie i moje myślenie w ten właśnie sposób, wchodząc do nowego systemu pracy, oceny jej wartości i środowiska. Tak samo zreformowali się i ciągle się reformują wszyscy dynamiczni, współcześni polscy emigranci, uciekając z marazmu i wchodząc z dnia na dzień w nową rzeczywistość w krajach bardziej rozwiniętych. Większość daje sobie radę, dlatego wierzę z całym spokojem, że większość tych młodych polskich doktorów ma na tyle dynamizmu, że upora się z takim i większym wyzwaniem. Jeżeli pewnej części się nie powiedzie i odpadnie, to taki proces będzie bliższy temu, co w świecie od dawna dzieje się w nauce i w biznesie za sprawą konkurencji, a co w przyrodzie dzieje się od zawsze za sprawą sił naturalnej selekcji. Nie za sprawą nakazów, kontroli czy straszenia…

No a co dalej z istniejącą, wysłużoną kadrą profesorską? Jak widać było wcześniej, zasoby tej kadry są marginalne w stosunku do prawdziwych potrzeb rozwojowych, więc zgodnie z zasadą – cesarzowi, co cesarskie – tej starej lidze oddałbym należny szacunek, dyplomy uznania i podziękowania. Wielu z nich bym zaoferował poważne stanowiska doradcze, szczególnie tym, którzy mimo uciążliwej biurokracji i niekorzystnych dotychczas warunków organizacyjnych wypracowali konkretny dorobek międzynarodowy. Jeśli ten dorobek jest opisany wskaźnikiem Hirsch’a 10 czy więcej, to póki tylko mogą, prosiłbym ich o pozostanie na pozycjach liderów, członków rad nadzorczych i ciał doradczych. W każdym rzemiośle a szczególnie w nauce potrzebni są dobrzy mentorzy i ich głos i doświadczenie miały by znaczenie jako pomoc (pomoc, nie kontrola…) dla młodej kadry, wspinającej się w przyspieszonym tempie ku międzynarodowemu poziomowi.

Skuteczne reformy – jak siły natury…

W takim modelu osobowym za dziesięć do piętnastu lat mielibyśmy szansę osiągnąć średni poziom światowy, mierzalny przy pomocy ogólnie przyjętych wskaźników, nawet uwzględniając niezwykłą ostatnio dynamikę rozwoju badań w krajach azjatyckich. Oczywiście nie dałoby to żadnej gwarancji na uzyskanie polskiego Nobla naukowego, bo zupełnie nie o taką miarę chodzi. Kolejne rozdziały lepiej uwidocznią, że w dobrze działającym modelu gospodarki opartej na wiedzy najważniejsze są podstawy prawne i instrumenty finansowe ustanawiające właściwe proporcje i funkcjonowanie badań stosowanych, rozwojowych i wdrożeniowych. Na takim modelu najwięcej może skorzystać gospodarka, a podatnikom chyba głównie o to powinno chodzić.

Kto nie wierzy, może prześledzić dogłębniej mechanizmy gigantycznego ostatnio wzrostu liczby publikacji najwyższej klasy i liczby patentów i wdrożeń w Chinach, podobnie jak wcześniej to było w Japonii czy Korei Południowej. Bez uproszczeń, że kopiowanie, bo żeby kopiować technologie najpierw trzeba coś umieć, a potem trzeba umieć je rozwijać. Dobrze też skojarzyć te fakty z konfucjańskim, a nie kadencyjnym, długofalowym myśleniem strategicznym i kultem wiedzy. Przypomnimy sobie, jak jeszcze niedawno wyśmiewano w Polsce jakąś tam „listę szanghajską”… No a Chiny w międzyczasie do tych wybranych, najlepszych uczelni świata metodycznie wysyłały dziesiątki tysięcy najzdolniejszej młodzieży na stypendia na wszystkich poziomach, łącznie z doktorskim. Dzisiaj ponad 80% zarządzających kadr administracyjnych i politycznych to inżynierowie, potrafiący dobrze liczyć i planować. Za życia jednego pokolenia zbudowali potęgę przemysłową, najdłuższe sieci autostrad i szybkich kolei w świecie, ponad 200 milionów mieszkań, i jeszcze można długo wyliczać…

Przedwojenną gospodarkę Polski też zbudowało kilku solidnych inżynierów, umiejących dobrze liczyć i planować, z I. Mościckim i E. Kwiatkowskim na czele. Zbudowaliby dużo więcej, ale za bardzo przeszkadzali im krótkowzroczni politycy… Gdyby w tym kraju na początku lat dziewięćdziesiątych zaplanowano i systematycznie przeprowadzono taką zdecydowaną reformę w nauce jakiej dokonano w gospodarce, to polska nauka i szkolnictwo wyższe byłyby dzisiaj na zupełnie innym poziomie, i także lepszy byłby ich wkład w gospodarkę, czyli finalnie w produkt krajowy.

Czasem porównuje się dobrze funkcjonujące państwo do skrzyni biegów w samochodzie, gdzie wszystkie tryby muszą się kręcić z tą samą prędkością. Tak jak najsłabszy tryb nie może być kołem zamachowym takiego mechanizmu, tak samo słaba nauka nie może być dzisiaj i nie będzie kołem napędowym gospodarki. Przez niechęć zgnuśniałej hierarchii tego środowiska i nieudolność polityków straciliśmy ponad ćwierć wieku rozwoju w sferze naukowych badań stosowanych i rozwojowych, oraz dobrych podstaw prawnych do sprawnego transferu wiedzy do gospodarki. Straciliśmy bezpowrotnie i to dzisiaj widać gołym okiem, więc trudno odwlekać takie głębokie reformy, bo są naprawdę potrzebne.

Przykłady z historii cywilizacji wskazują, że rola dobrej reformy w rozwoju organizacyjnym społeczeństwa jest taka jak rola sił przyrody w ewolucji. Każda reforma skonstruowana tak, by wymusić większą konkurencję a przez to postęp, stwarza szanse rozwoju najlepszym na długą przyszłość i to tak, by najmocniejsi nie tylko przeżyli, ale i poszli jak najdalej. Oni wytyczają granice nowych możliwości i wyznaczają standardy nowych jakości na długo. Historia uczy też, że z punktu widzenia efektywności dla pokoleń przyszłych podatników, skuteczne reformy powinny likwidować przywileje grup i prowokować wysiłek, najlepiej duży wysiłek i do tego kosztowo opłacalny przez długi czas. Jeśli nie ma wysiłku, to nie ma postępu. Jeżeli mierne cele można osiągnąć drzemiąc w wygodnym fotelu, to po czasie nie chce się nawet kiwnąć palcem i to się nazywa stagnacja. Niejedno imperium już tak zasnęło…

Spis treści

Share on facebook
Share on google
Share on twitter
Share on linkedin