Łopatologia stosowana

Pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku mieszkałem z rodziną w mieście Halifax, w kanadyjskiej prowincji Nova Scotia, na pagórkowo – lesistym, usianym jeziorami wybrzeżu Atlantyku. Wszędzie widoki jak z obrazka, czyli krajobrazowa bajka. Z portu Halifax, ostatniego na północ niezamarzającego zimą portu na tym kontynencie, wypływały konwoje z dostawami, które uratowały Europę w czasie drugiej wojny światowej. Miasto, zamieszkałe dziś przez ok. ćwierci miliona spokojnych i statecznych mieszkańców, jest dosłownie utopione w zieleni i w jednej z jego dzielnic w podmiejskim lesie żyłem w wygodnym domu z dużym trawnikiem, w ogóle z dużą ilością przestrzeni, po której swobodnie mogły hasać dzieci. Zaraz, zaraz – obruszy się czytelnik – a cóż ma ten sielankowy wstęp z wdrażaniem wynalazków? Ano ma, bo garaż tej posesji był niestety oddalony od drogi o około 30 metrów; czasem w zimie to było o całe 30 metrów za dużo, a do tego prowadziła do niego żwirowa ścieżka. Kto choć raz w życiu próbował odgarniać śnieg ze żwirowej ścieżki zwykłą łopatą, natychmiast połączy się ze mną nicią głębokiej empatii…

Pracowałem jako badacz w laboratorium Materiałów i Procesów Przemysłowych Kanadyjskiej Rady Badań (National Research Council of Canada) i krótko mówiąc w tym czasie spełniałem swoje największe marzenia zawodowe. Laboratorium, zaprojektowane zgodnie z naszymi (tzn. grupy badaczy) życzeniami, wyposażone we wszystko czego zapragnęliśmy, było jak duża kolejka elektryczna podarowana dziesięciolatkowi. O pracy w takim właśnie laboratorium marzyłem przed wyjazdem z Polski. No, nie była to całkiem taka zabawa, bo wymagania były ogromne i praca niezwykle intensywna – produkcja wyników niemal lawinowa – ale wszystko działało sprawnie, więc czy nie o to chodzi w tym rzemiośle badawczym, żeby dużo tworzyć? Wreszcie mogłem zrealizować i sprawdzić swoje pomysły na temat wpływu heteroflokulacji koloidalnych zawiesin tlenkowych na mikrostruktury i własności mechaniczne kompozytów ceramicznych. Oj, oj – teraz to już całkiem zamęczy, myśli czytelnik, nieszczególnie zainteresowany śledzeniem zawiłych opisów prac naukowych…

Wcale nie będzie tak źle, bo tutaj dalej już nic nie będzie o kompozytach ani o żadnych koloidach, tylko o zwykłej łopacie do odgarniania śniegu. No, może pośrednio to powiązane, bo chodziło o to, że aby dojechać do mojego wspaniałego laboratorium w zimie, często musiałem odgarniać śnieg z tej żwirowej ścieżki. Pracę miałem wspaniałą, dom do życia wygodny, pensję wystarczającą, żeby utrzymać rodzinę i siebie, więc czego jeszcze chcieć? Oczywiście pieniędzy! Tego nigdy nie jest dosyć, a przecież nie miałem ich na tyle, żeby wyasfaltować tę długą, żwirową ścieżkę i do tego kupić traktorek odśnieżający drogę do garażu, kiedy trzeba mi było szybko dostać się do samochodu żeby jechać do laboratorium wykonywać tę moją ulubioną pracę.

O tej pracy też nie piszę przypadkowo, czy żeby się pochwalić, tylko żeby pokazać, że wysiadując długie godziny i dni przed mikroskopem elektronowym byłem w tym czasie prawie kompletnie oderwany od rzeczywistości tzw. codziennego życia, szczególnie od czegoś tak dla mnie obcego jak rynek i jego prawa. W ogóle nie obchodziły mnie sprawy produktów a jeszcze mniej problemy z ich wdrożeniem na rynek. Jeżeli więc facet tak mocno bujający w obłokach potrafi uzyskać amerykański patent na nowy produkt zupełnie nie związany z jego pracą zawodową to oznacza, że system, który to umożliwia musi być sprawny. O takim właśnie sprawnym systemie wdrażania innowacji, z jakim spotkałem się już dwadzieścia lat temu w Kanadzie będę dalej pisał, dedykując resztę tego tekstu wszystkim naszym polskim wynalazcom zmagającym się z bałaganem niespójnych przepisów prawnych i wrogością nieprzystępnej machiny biurokratycznej.

Nie jestem wcale przeciwny urzędom państwowym, o nie: urzędy są potrzebne, ale tylko takie, które pomagają obywatelom w wykonywaniu ich pracy i ulepszaniu jakości życia i pokażę jak takie użyteczne urzędy nieomal za rękę prowadziły mnie – domorosłego wynalazcę – do realizacji mojego pomysłu.

Ponieważ pochodzę z gór i od dziecka jeżdżę na nartach to wiem – prawie instynktownie, że na śniegu potrzebne są narty. Dlatego pomysł mojej nowej łopaty oczywiście też musiał zawierać narty do gładkiego ślizgania się po tym nierównym żwirze, żeby łopata nie zahaczała i nie wbijała się co chwilę między kamyki nadziewając mnie na stylisko. Ponieważ śnieg czasem potrafi być mokry i ciężki to płaszczyzna odgarniająca ten śnieg dodatkowo musi mieć możliwość ustawienia pod odpowiednim kątem, żeby się dało popchnąć. To właściwie był taki „łopatospych”, który zacząłem rysować nocami, bo nie mogę powiedzieć że w wolnych chwilach, jako że takich w ogóle nie miałem. Urzędnik laboratorium zajmujący się wdrożeniami powiedział mi, że z takimi prywatnymi pomysłami, niezwiązanymi z naszą zawodową pracą badawczą, najlepiej udać się do lokalnej agencji rozwoju, o której nawet nie wiedziałem wtedy, że istnieje. No, ale się dowiedziałem.

Kiedy zarys pomysłu mojej nowej łopaty był jako tako czytelny pojechałem do szklanego wieżowca w centrum miasta, w którym między innymi instytucjami mieściła się także ACOA – Agencja Możliwości Kanady Atlantyckiej. W recepcji Atlantic Canada Opportunities Agency wyjaśniłem swój problem i skierowano mnie na odpowiednie piętro do odpowiedniego oficera. W Kanadzie każdy urzędnik nazywa „officer”. „Cześć, na imię mi Jerry – powiedział oficer na powitanie, wcale nie tak służbowo – w czym mogę ci pomóc?”. Wyjaśniłem, że chodzi o nowy pomysł, więc Jerry od razu spytał, czy to może mieć znamiona nowości, bo jeśli tak, to dla mojego komfortu i dobra dalszego przebiegu sprawy, najlepiej żebyśmy od razu podpisali formularz Umowy o Poufności. Nie wiedziałem, co to jest i po co, ale miał gotowe no i to było tylko parę linijek tekstu o wzajemnym zobowiązaniu do nieujawniania danych, więc szybko podpisałem i od razu poczułem się bardziej komfortowo, zgodnie z przeznaczeniem.

Kiedy opisałem swój pomysł, oficer Jerry wytłumaczył mi jakie są standardowe i obecnie obowiązujące sposoby ochrony własności intelektualnej. Wskazał mi, że najtaniej, najszybciej i najłatwiej jest uzyskać ochronę przez zgłoszenie zastrzeżenia „wzoru przemysłowego”, ale taka ochrona nie jest zawsze bardzo skuteczna, choć na przykład słuchawka telefoniczna tak właśnie jest chroniona bo jest tak prosta, że dla niej to działa. Ważne co działa w jakim przypadku i Jerry wydawał się to wiedzieć dobrze. Wyjaśnił mi też na czym polega zastrzeżenie nazwy firmowej lub znaku firmowego, gdybym chciał to zrobić i widać było że jest zaangażowany w to co robi.

Przypomniały mi się spotkania z urzędnikami w Polsce: „musi pan zrobić to, musi pan przynieść kopię owego, musi pan sobie załatwić tamto, niech pan sobie przyjdzie pojutrze…”, czyli wszystko, żeby odepchnąć natręta. Hmm…

„W przypadku takiego bardziej złożonego urządzenia jak twoje –przekonywał Jerry – chyba najlepiej będzie sprawdzić możliwość jego opatentowania no i oczywiście zbadać przydatność rynkową”. W tym momencie zbladłem, nie wiedząc co, jak i gdzie, ale Jerry kontynuował ze spokojem: ”tu masz adres i telefon Innovation Centre w Waterloo, w prowincji Ontario. To jest taka instytucja rządowa niedochodowa (ang.non-profit), która wykonuje takie badania za niewielką opłatą. Jak się na to zdecydujesz i ich opinia będzie pozytywna, przyjdź do mnie i powiem ci, jak dalej możemy ci pomóc. Tu jest moja wizytówka, jakbyś czegoś nie wiedział czy potrzebował w międzyczasie, to dzwoń w godzinach pracy”.

Krótko, zwięźle, fachowo i pozytywnie. Tak zrobiłem jak radził Jerry.

Zadzwoniłem do Innovation Centre, dowiedziałem się, że taka analiza przydatności patentowej i rynkowej mojej łopaty kosztuje CAD 800 (dolarów kanadyjskich) i trwa do miesiąca. Pomyślałem szybko, ze te 800 dolców to może warto wydać, bo i tak nie stać mnie na ten traktor odśnieżający, więc podałem swój adres, na który wysłali mi formularze. Po wypełnieniu, dołączeniu opisu i odręcznych rysunków wysłałem dokumentację razem z czekiem na 800 dolarów do Centrum Innowacji. Właściwie to trochę się wahałem myśląc, że może lepiej by było wydać te pieniądze na nową huśtawkę dla dzieci, no, ale – pomyślałem – jak sprzedam patent i zarobię kasę to nie taką huśtawkę im kupię…

Po miesiącu otrzymałem ocenę wynalazku i poszedłem z tym do Jerry’ego. Pomysł nosił znamiona nowości wystarczające do opatentowania, ale potencjał rynkowy nie był powalający z uwagi na dużą ilość produktów w tej kategorii. „Masz dwie możliwości” – mówi Jerry – „albo w tym punkcie się zatrzymasz, jeśli uważasz, że nie warto dalej ryzykować, albo idziesz dalej. Jak zdecydujesz się na patentowanie, to powiedz i skontaktujemy cię z rzeczoznawcą patentowym i to już może być bardziej kosztowne. Jego honorarium pokryjemy w połowie, potrzebne będą profesjonalne rysunki no i prawdziwy model projektu i tu też możesz liczyć na 50% naszego wsparcia. Reszta kosztów idzie na ciebie a według obecnych cen i naszych stawek razem to można oszacować na 7000 dolarów, więc twoja połowa to będzie 3500 dolarów. Pomyśl nad tym parę dni i daj znać, jak zdecydujesz. Tu masz formularze umowy z ACOA o współfinansowaniu jakbyś chciał kontynuować. No to na razie cześć”.

Wyszedłem z biura ACOA tym razem z dużo bardziej opuchniętą głową, bo to już nie tylko zabawki dla dzieci… Czeka mnie także inwestycja doprowadzenia kanalizacji miejskiej do domu, o wartości ok. 5000 dolarów… A te wydatki patentowe dość spore i tu już kończą się żarty a nawet jakby trochę schody. No, ale z drugiej strony, jak tego nie zrobię, to nigdy nie będę wiedział i przecież jest jakaś szansa, bo ta ACOA w końcu dużo pomaga; nie dość że wykładają połowę kasy, to jeszcze wiedzą z kim rozmawiać, co i jak robić. Biłem się tak z myślami przez parę tygodni odwirowując w laboratorium moje zawiesiny koloidalne, wożąc dzieci na lekcje fortepianu i rąbiąc drewno do palenia w kominku.

Jednak spróbuję. Przyniosłem umowę do Jerry’ego i podpisaliśmy ją a on wytłumaczył mi kroki dalszego postępowania, w trakcie którego będę zbierał wszystkie rachunki za wszystkie czynności i na koniec przyniosę je do ACOA celem ostatecznego rozliczenia.

Rzecznik patentowy Craig zadzwonił do mnie z miasta Hamilton w Ontario. Dwa fakultety: prawnik ze specjalizacją w prawie patentowym i inżynier-mechanik, więc tu nie ma możliwości pomyłki: rozmowa konkretna w każdym calu. Kazał mi przysłać moje opisy, zlecić wykonanie modelu 1:1 mojego projektu, zrobić zdjęcia i też przesłać na adres jego kancelarii. Za wykonanie modelu z lekkiego stopu aluminium w wyspecjalizowanym warsztacie zapłaciłem 1000 dolarów (cholera, następna huśtawka dla dzieci…), przy dobrym słońcu porobiłem zdjęcia z przystojną brunetką w roli operatora mojej łopaty (obie wyglądały świetnie…) i przesłałem do Craiga.

Ten w międzyczasie zrobił szczegółowe badania patentowe w USA (tam najpierw zgłasza się wszystkie pomysły, także kanadyjskie, bo szybciej i taniej) i po kilku tygodniach przysłał mi opisy wszystkich innych wynalazków na ten temat (uff!…), żebym poczytał, zastanowił się i pomógł mu uchwycić wszystkie znamienne elementy jakimi mój pomysł różni się od tych innych łopat do usuwania śniegu. Ciężka przeprawa, ale trzeba zobaczyć, jaki ładny Craig zrobił projekt opisu patentowego. Wyglądało to tak poważnie, że zacząłem wierzyć, że moja łopata to wcale nie żadne żarty. W wyznaczony dzień kazał zapakować model łopaty do auta i przyjechać na spotkanie do centrum miasta. Na szczęście dla mnie miał w okolicy umówionych kilka innych spotkań, więc koszty jego przelotu i pobytu jakoś się podzieliły, co pokazał mi szczegółowo w swojej kalkulacji. Ale i tak idziemy już w koszty poważnie: Craig obejrzał projekt, porównaliśmy rysunki, omówiliśmy szczegóły opisu i jak to mówią w Kanadzie: „godzinę i półtora tysiąca dolarów później”, pojechał do następnego klienta a ja zostałem z myślami już nie tylko o piaskownicy dla dzieci, ale może i o dociepleniu i wyposażeniu ich pokoju do zabaw w piwnicy domu. Hmm – nie spróbujesz, nie wiesz…

Drogą pocztową jeszcze kilka razy uściślaliśmy szczegóły i wreszcie wniosek został złożony w Urzędzie Patentowym USA. Parę miesięcy później dostałem z tego urzędu oficjalne powiadomienie, że właśnie uzyskałem patent USA Nr.5,271,169 na moją łopatę śniegową na składanych płozach. Zgodnie z wniesioną opłatą patent będzie chroniony prawem przez pięć następnych lat lub tyle w przyszłości za ile jeszcze będę chciał zapłacić.

No i fajnie – mam amerykański patent, jestem z tego dumny, ale ciągle nie mam kasy. To znaczy już zupełnie nie mam, bo oczywiście projekt przekroczył kosztorys i po wszystkich opłatach po mojej stronie wydatków było już 5500 dolarów, choć to tylko połowa. Co dalej? Ze wszystkimi rachunkami udałem się do ACOA, przekazałem rozliczenie i wskazałem numer konta, na który agencja przeleje mi swój wkład w rozwój tej innowacji, ale trudno ten etap zaliczyć do sukcesu, bo jak dotąd same straty, choć w połowie pokryte przez podatnika kanadyjskiego.

Jerry mówi, że jak naprawdę chcę pomyśleć o zarobieniu pieniędzy ze sprzedaży tego patentu to teraz trzeba konsekwentnie przejść do etapu komercjalizacji. Dobrze mówi, ale ja przecież nie wiem co to jest i jak to się robi. „Nic się nie przejmuj – Jerry na to – my wiemy i jak chcesz ten etap współfinansować, to tu jest następna umowa”. No to, co teraz zrobić? Jak już się jest tak daleko, to chyba trzeba spróbować doprowadzić to do końca. Ale kanał! A tu huśtawka, piaskownica, docieplenie piwnicy… Następny etap przewiduje wynajęcie przez ACOA marketingowej firmy konsultacyjnej specjalizującej się w produktach technicznych, która wykona badania rynku producentów łopat śniegowych w Kanadzie i USA i przeprowadzi z nimi rozmowy wdrożeniowe. Hmm – nie spróbujesz, nie wiesz… Jeszcze dwa tysiące i wtedy wszystko będzie jasne.

Bill przyjechał tak punktualnie, że kawa właśnie zaczynała bulgotać w ekspresie. Opowiedział mi, na czym polega praca jego agencji, co to jest biznes-plan który oni mi zrobią w ramach kontraktu z ACOA no i jak zgodnie z tym planem będą ten produkt próbować sprzedać możliwym producentom takiego sprzętu. Najpierw jeszcze zrobią badania rynkowe, żeby określić gdzie jest największy potencjał sprzedaży tego produktu, jakie są kanały marketingowe, jak to nazwał, a czego i tak nie wiedziałem. Widać było, że wie o czym mówi. Za dwa tygodnie zgłosił się z tym biznes-planem, przy okazji którego dowiedziałem się po raz pierwszy coś o kosztach stałych i zmiennych, także o kosztach produkcji i dystrybucji. Bill zaprojektował przepływy gotówki na najbliższych pięć lat i wynikało z tego jasno, że nie tylko producent łopaty na tym zarobi, ale i ja też. Wielkie nieba – wreszcie!… Biznes plan dodatkowo przekonywał, jakie są najwłaściwsze segmenty rynku, łącznie z terenami podmiejskimi i odśnieżaniem dachów galerii handlowych, gdzie trudno wnieść traktor śniegowy. To mi zaimponowało, bo ja bym na to nie wpadł. Ze wszystkich potencjalnych producentów Bill i jego ludzie wybrali najważniejsze i najlepiej rokujące firmy, powysyłali dokumentację, dzwonili tam, a nawet pofatygowali się do trzech z nich. Sam bym tego nie zrobił.

Na i na koniec – kilka lat i parę tysięcy dolarów później – dowiedziałem się też, że dobry biznes to jest taka gra, w której nie tylko właściwy produkt musi być we właściwym miejscu, ale też i we właściwym czasie. A czas akurat zrobił się zły, bo oto na kontynencie północnoamerykańskim zaczęła się recesja początku lat dziewięćdziesiątych no a trzeba wiedzieć, że w takiej recesji żaden rozsądny producent nie wprowadza żadnych nowości tylko koncentruje się na tym, co tu i teraz może sprzedać, bo on i jego zakład też potrzebują przeżyć recesję a nie ryzykować w przygody z innowacjami. Wyszło więc na to, że moja łopata pozostanie na razie w piwnicy nie sprzedana, bo akurat dzisiaj nikt jej nie chce zacząć produkować i ponosić koszty dystrybucji.

Tak więc dzieci bez huśtawki, dom bez ocieplonej piwnicy i bez miejskiej kanalizacji, ja ze sporą stratą finansową. Za to dowiedziałem się tak wiele o innowacjach, produktach, biznesie i rynku. Samo życie – nie spróbujesz, nie wiesz…

P.S. I. Opisany tutaj przypadek dotyczy stosunkowo prostych działań odnoszących się do prostego produktu. Do przypadków bardziej zaawansowanych produktów stosują się Kanadzie bardziej złożone programy wspierania innowacji, opisane dokładnie na rządowych stronach internetowych (www.gov.ca). Szczególnie istotna jest tutaj rola Funduszu Innowacji (Canada Foundation for Innovation), który współfinansuje inwestycje w kosztowne urządzenia produkcyjne i wyposażenie badawcze. Inne programy pomagają w zatrudnieniu personelu, nie wspominając o pomocy w kredytowaniu i o odpisach podatkowych. Może uda mi się nakłonić do opisu takiego przypadku mojego przyjaciela, prof. Tomasza Troczyńskiego z University of British Columbia, który wraz z kolegami wymyślił bardzo zaawansowany produkt w postaci nowego rodzaju pasty do wypełnień po kanałowym leczeniu zębów. Wysoka wartość dodana, ale ich firma produkująca ten materiał w ogóle nie mogłaby powstać i działać bez tych wszystkich rządowych mechanizmów wspomagających. No i chyba właśnie do tego potrzebny jest rząd i parlament w gospodarce opartej na wiedzy, nie do odgrywania komedii w stylu afer hazardowych i innych sensacji medialnych.

P.S.II. Przy okazji mojej pracy nad kompozytami w laboratorium materiałowym NRC w Halifax opracowałem nową technologię koloidalnego procesu otrzymywania kompozytów tlenkowych o nadzwyczajnych właściwościach mechanicznych. Urzędnik zajmujący się w tym laboratorium sprawami własności intelektualnej wykonał wszystkie czynności (a podatnik poniósł koszty) związane z określeniem możliwości opatentowania tej technologii oraz jej przydatności rynkowej. Jeden był urzędnik, nie całe biuro transferu technologii, dobrze sobie radził i wszystko zrobił sam i porządnie. Nie słyszałem ani razu: ”musi pan załatwić to, musi mi pan przynieść tamto czy zrobić jeszcze owo, albo moje ulubione – musi pan sobie przyjść jutro…”, itd. Okazało się, że technologia nadaje się do patentowania, ale nie zdążyło się jej opatentować, bo laboratorium zamknięto i rozwiązano. Największa i niewyobrażalna klęska zawodowa.

Tak, tak, najlepsze laboratorium mojego życia zostało nagle i niespodziewanie zamknięte – i to wszystko przez tego Miszę Gorbaczowa! Jak wiadomo odważnie podjął się on syzyfowego trudu naprawiania nienaprawialnego, wprowadził pierestrojkę i dzięki temu (i pewnie wbrew swojej woli) skutecznie rozmontował komunizm ku radości pozostałych Słowian środkowo-europejskich, którzy zaraz zasiedli do „okrągłęgo stołu”, żeby uczcić upadek berlińskiego muru czy odwrotnie, ale dzisiaj już i tak nikt tego dokładnie nie pamięta.

Dla Kanady skutek był taki, że oto skończyła się „zimna wojna”, nie trzeba było się więcej zbroić, przynajmniej nie w tak mocno jak dotąd. Ponieważ nasze laboratorium pracowało w dużym stopniu dla potrzeb wojskowych więc pewnego dnia przyszedł Pan Dyrektor i powiedział, że w związku z tą nową sytuacją polityczną dla podatnika a zatem i dla rządu kanadyjskiego, zmieniają się kierunki priorytetów badawczych i od następnego roku, ta część która badała tzw. materiały przemysłowe zostanie zamknięta. Całe laboratorium będzie od teraz koncentrować wysiłek na biochemii, która staje się jednym z nowych priorytetów badawczych kraju, konkretnie – tutaj nad oceanem będziemy pracować nad wykorzystaniem alg morskich do produkcji leków i ci, którzy tym się bezpośrednio nie zajmują, muszą sobie w najbliższych miesiącach poszukać nowej pracy. Oczywiście NRC w tym pomoże, ale do czasu. I tak w krótkim okresie rozwiązano siedem rządowych laboratoriów materiałowych.

I to by było na tyle z moimi odkryciami w zakresie heteroflokulacji koloidów, co dedykuję rządowi polskiemu, który w ramach ambitnego projektu „gospodarka oparta na wiedzy” do dzisiaj nie czuje potrzeby ustalenia narodowych priorytetów badawczych, natomiast w ramach następnego ambitnego projektu pt. „tanie państwo” do dzisiaj nie wie, co zrobić z wieloma zupełnie nierentownymi i niepotrzebnymi (podatnikowi) ośrodkami badawczymi bezsensownie obciążającymi budżet a nie przynoszącymi ani gospodarce ani rynkowi żadnych korzyści przez ostatnie 50 lat…

P.S. III. Tym, którzy uważają, że ich przeznaczeniem jest (tak jak w XIX wieku) wykorzystywanie pieniędzy podatników (w tym moich…) dla skupienia uwagi tylko i wyłącznie na tzw. badaniach podstawowych, mogę udzielić (wysoko odpłatnej) konsultacji na temat tego, jak skutecznie robić dysze do silników rakietowych i jednocześnie bezpiecznie publikować artykuły na temat dyspersji koloidów.

Krzysztof J. Konsztowicz

Share on facebook
Share on google
Share on twitter
Share on linkedin