Moje wątpliwości przeliczeniowe dotyczące istoty pracy profesorskiej w przeciętnej polskiej wyższej „pouczalni” uległy pewnego dnia dodatkowemu przewartościowaniu. Przypadek sprawił, że spotkałem w niezobowiązującej sytuacji jednego z byłych dyplomantów tego belwederskiego profesora, któremu wcześniej przeliczałem wydajność per capita. „Mój bezpośredni kontakt z promotorem w całym okresie przygotowywania pracy dyplomowej trwał około siedmiu minut” – wyznał szczerze. „Najpierw – na początek – około trzy minuty w trakcie rozdziału tematów prac magisterskich, a potem – na koniec – trzy a może cztery minuty przy oddaniu ostatniej wersji pracy. Profesor przerzucił losowo kilka kartek i dał kilka cennych uwag, typu: tutaj tytuł podrozdziału wytłuszczonym drukiem, ten rysunek trzeba powiększyć a tutaj wstawić przecinek. No i to tyle…”
Siedem minut na sztukę to daje niezły przelicznik, gdy przyrównać do ustawowo wymaganego czasu opieki nad pracą magisterską, wynoszącego 10 lub 12 godzin, co i tak zawsze wydawało mi się śmiesznie za mało. W warunkach „specyfiki polskiej” wychodzi dziwnie tak, że to jest śmiesznie za dużo zważywszy, że niektórzy co wydajniejsi promotorzy biorą na swoje barki brzemię odpowiedzialności za przygotowanie dziesięciu, dwudziestu, a nieraz nawet i trzydziestu takich „magisterek” rocznie. Czyżby motywem była chęć zasilenia polskiej gospodarki licznym gronem fachowców najwyższej jakości? Czy to może chęć szybkiego rozwinięcia jakiegoś niezwykle fascynującego i wymagającego projektu badawczego? Oj nie, nic takiego; głównym motywem jest tania i szybka KASKA. Za jedną godzinę z 12 przeznaczonych na promocję takich prac produkowanych seryjnie jak parówki, taki promotor inkasuje 50 zł w ramach godzin nadliczbowych. Czyli jak poświęca na to siedem minut swego czasu, to praktycznie bez wysiłku z każdej takiej byle jakiej „magisterki” szybko wpada mu 600 zł. a z trzydziestu?… a ile z tego publikacji? Oczywiście zero, bo po co…