„Tam” się da, tutaj nie…

Zgodnie z dotychczas obowiązującym w Polsce modelem szkolnictwa wyższego narzuconym jeszcze w poprzedniej epoce, nauczyciele akademiccy koncentrują swoje wysiłki głównie na pouczaniu, czyli wygadaniu obowiązkowych godzin lekcyjnych (pensum), prowadząc zajęcia kursowe na studiach stacjonarnych jak i niestacjonarnych. Ten drugi przypadek, czyli nauczanie na studiach niestacjonarnych w ramach pensum finansowanego z dotacji na studia dzienne spotyka się w praktykach uczelni, choć nie jest w zgodzie z prawodawstwem. Jeżeli ktoś z nauczycieli promuje pracę magisterską, to po jej zakończeniu rozlicza mu się 10 lub 12 godzin jako nadgodziny ponad to obowiązkowe pensum. To bardzo osobliwa sytuacja (by nie powiedzieć absurd), bo w przemyśle nie są znane przypadki, żeby najważniejszy produkt przedsiębiorstwa wykonywano w nadgodzinach, czyli jako coś dodatkowego. A tutaj produkt jest niezwykłej wartości: to absolwent, na przykład inżynier, który ma zarządzać gospodarką co najmniej przez następne ćwierćwiecze. W niektórych przypadkach Rady Wydziału ograniczają liczbę promowanych prac do 10 nie po to, żeby rekordziści nie wychodzili ponad 20 i w ogóle nie z dbałości o jakościowy czas poświęcony na pracę z dyplomantem, ale po prostu z obawy o wątły budżet, przeciążony wypłatami za nadgodziny.

To zupełnie kuriozalne – jak można zajmować się naraz tyloma pracami skoro wiadomo, że dla spełnienia minimum jakościowego (np. w postaci jakiejkolwiek publikacji), promotor musi spędzić nad każdą co najmniej 50-60 godzin przez rok (minimum dwie godziny tygodniowo), więc na te przykładowe 10 prac powinny już przypadać dwa etaty. Przy tak mocno centralistycznym systemie zarządzania szkolnictwem wyższym jaki ciągle mamy w Polsce, jakość kształcenia absolwentów uczelni w skali kraju w dużym stopniu zależy od odgórnie narzuconych przepisów, procedur i współczynników. Jednym z nich jest to nieszczęsne pensum dydaktyczne, żywcem przeniesione z poprzedniej epoki socjalistycznej i średnio dwukrotnie wyższe niż w krajach rozwiniętych. Jego struktura zupełnie nie pasuje do dzisiejszych czasów i nie sprzyja wykonywaniu sensownych zespołowych prac badawczych, nie mówiąc o promowaniu prac magisterskich na odpowiednim poziomie, poprzez włączenie ich do rzeczywistych projektów badawczych zgodnie z modelem W. von Humboldta. Rzetelni profesorowie nawet jakby czasem chcieli, to i tak nie są w stanie poświęcić należnej uwagi tym pracom, bo nie ma na to czasu w zalewie wyrobnictwa dydaktycznego.

Spis treści

Share on facebook
Share on google
Share on twitter
Share on linkedin